Prozaicy to blog, na którym organizowane są konkursy literackie, od czasu do czasu pojawią się różne porady dotyczące pisania, wskazówki albo recenzje, felietony, reportaże. Blog ma na celu nie tylko popularyzowanie wśród młodych osób czytanie książek, ale też zachęcanie do tworzenia własnych opowiadań i powieści, które w przyszłości mają szanse pojawić się na domowych biblioteczkach.
Kontakt: E-MAIL: PROZAICY@VP.PL oraz FACEBOOK: TUTAJ

[Praca konkursowa] Nie ma odpoczynku dla grzeszników - Kendra

Kolejne opowiadanie konkursowe dla Was, już ostatnie tym razem. Przedstawiam Wam pracę Kendry i proszę, żebyście potraktowali ją nieco z przymrużeniem oka - dużo fragmentów musiałam niestety uciąć, dlatego tekst może się w pewnych chwilach wydać się (jeszcze bardziej) dziwny i pokręcony. 
Postanowiłam go tutaj wkleić bo - mówcie, co chcecie - dla mnie ma on po prostu duszę i mam nadzieję, że Wy także ją zobaczycie. Nawet jeśli tekst ma sporo wad, to ma także wiele pozytywów i wart jest przeczytania, nawet jeżeli się nie spodoba.

Chciałam jeszcze zwrócić Waszą uwagę na ten pomarańczowy plakat na dole lewej kolumny. Portal Qlturka organizuje pewną akcję, a jedna z czytelniczek poprosiła mnie o zamieszczenie reklamy na Prozaikach - wystarczy kliknąć na miniaturkę i się wszystkiego dowiedzieć. A po jeszcze bardziej szczegółowe informacje zapraszam na stronę internetowa, której adres podany jest na plakacie. 


halska. 





Nie ma odpoczynku dla grzeszników
- Kendra -



- Nikt nie wiedział, co Adam miał w walizce – opowiadał Archer z przejęciem na nieco pulchnej twarzy. Jego bladoniebieskie oczy obleczone siatką zmarszczek błyszczały z przejęciem, policzek drgał lekko, a poznaczoną bliznami twarz przeciął niepewny, blady uśmiech. – Ciężka jakaś, podłużna. Ja myślałem sobie tak – może to wino? Koniak? Nadawałoby się na taką okazję, ze znajomymi to zawsze bardzo lubimy obchodzić imieniny. Ale z drugiej strony, przecież coś takiego jest zupełnie nie w jego stylu… Co? Nie. On nie pije, w ogóle. To dziwne, ale taki już jest. Wieczorem ciągle ją ściskał, gdzieś na kolanach, taką skórzaną, brązową i chyba… chyba ze złotą klamerką… No, oczywiście spytałem go, po cholerę mu walizka, przecież trzeba się bawić! – Archer pokręcił głową z przejęciem i zamachał krótką chwilę rękami, jakby dla podkreślenia swoich słów. - On na to, że ma tam jakąś ważną robotę, nie wiedział, gdzie zostawić… No i rzeczywiście miał. Ale skąd by mi to mogło przyjść do głowy? Jak ktoś mówi, że ma robotę, to sobie myślę papiery, wykresy, kolumienki i tak dalej, a nie dwururkę, żeby wpakować pierwszemu lepszemu chłopcu na ulicy, nie?
- To był sztucer. Typowa broń myśliwska. – Pauza. – Interesujące. 
- Ale on nie był myśliwym, na pewno nie! – Archer niefrasobliwie wzruszył ramionami. – On? Niech skonam, jeśli to prawda, on w ogóle nie strzelał. Od dzieciaków też się opędzał, swoją drogą, skąd chłopiec tam się wziął, to za cholerę nie rozumiem. Wie pan, to znaczy wiesz, kto to był? Może uciekł z domu? Pewnie tak. Mały, duży, czarnuch? Adam go znał? Nie, nie – odpowiedział sobie mężczyzna. Butelkowo zielony garnitur ciasno opinał jego sylwetkę, a krawat w pionowe, złote i fioletowe paski odznaczał się na jego tle. Miał skórę w kolorze miodu, krzaczaste, siwo-brązowe brwi i wyraźnie farbowane, ciemnorude włosy gładko zaczesane na głowie. -  On taki jest, zawsze dobrze wychowany, znajomego by nie zabił, co to, to nie… Jak to się mówi? Nie ten typ po prostu. Nie ten typ… tak sobie przynajmniej myślałem. Wszyscy myśleliśmy, a tutaj taka tragedia. Może się jeszcze coś się wyjaśni, może miał motyw…?
- Mówił, że denerwowało go, jak dzieciak grał. Na skrzypcach. – Pauza. – To był nieduży chłopiec, stał przy ulicy. Przy Raffles Street. Jak doszedł do refrenu Twinkle Little Star – wyobrażasz sobie, jak to brzmi na skrzypcach? – to ten twój Murray powiedział, że strzeli mu coś gratis, jeśli pójdą za budynek, na polanę. No, wiesz, o co chodziło… I chłopiec przerwał, podsunął, że lepiej do tej opuszczonej sali gimnastycznej, będzie więcej miejsca i cicho, spokojnie. Poszli, Murray stwierdził, że musi jeszcze skoczyć na siku, wyciągnął sztucer z bagażnika żółtego Forda Mustanga z rocznika 1989, wrócił i władował trzynastolatkowi sześć kulek, ponownie zapakował magazynek i jeszcze dwie. Dla pewności, tak mówi. – Pauza. – I że refren tej piosenki był straszny.
Archer przygryzł wargę.
- Chłopiec musiał być kompletnie niemuzykalny? – zaryzykował. Rosenblood skinął głową od niechcenia, a po paru minutach wygładzania policyjnego munduru przerwał niezręczną ciszę luźno rzuconym pytaniem:
- Masz cygaro?


Błyszcz się, błyszcz, mała gwiazdko.
Zastanawiam się, kim jesteś.


Oczy miał przenikliwe, duże, głęboko osadzone i płonące czernią. Czaszkę ciasno oblepiała mu woskowata skóra. Wyglądał, jakby się rozpadał – blady, wychudzony. Jego usta były sine, paznokcie popękane, a włosy bardzo rzadkie. Wystarczyło przejechać po nich ręką, żeby cały pukiel opadł na ziemię. Może zbyt często obijał się o kanty stołów, szafek, regałów - przemknęło przez myśl Smithowi - bo długie nogi i ręce pokrywały mu sinofioletowe siniaki. Mężczyzna odchrząknął, podjął trochę z wyrzutem:
- Więc ten wasz kryminalista…
- Kryminolog – poprawił go automatycznie Foster. Jego okrągłą, rumianą twarz wykrzywił grymas niezadowolenia, gdy tymczasem Smith rzucił mu ostre spojrzenie. – Jeden z naszych wybitnych specjalistów, Chaim Britmann… musi pan przyznać, że trudno podważać jego autorytet w takiej chwili, a pan był znaleziony na miejscu zbrodni, przez, umm, zwyczajnie znaleziony, no… Osobiście, gdybym został na pana miejscu…
- Ale nie jest pan – powiedział zaskakująco stanowczym tonem Murray. – Nie jest pan mną – powtórzył trochę niepotrzebnie. – Więc stwierdzili, że są tam moje odciski palców…
- Linie papilarne. Jak zwał tak zwał. Jeden pies – wtrącił się Foster. – Rozumie pan, sytuacja jest skomplikowana. Nie wyjdzie pan stąd, jeśli nie zrobi jednej z dwóch rzeczy. – Smith przezornie wyłączył dyktafon. – Albo się przyzna – to będzie tylko pięć lat, łatwizna w naszym zakładzie, atmosfera jest miła – ale przecież jasne, że nie pan to zrobił, tu bywa dużo, jak to się mówi… eee, „ciemnych typów”, chłopiec to jeden z nich, wszyscy tak twierdzą. No, druga opcja to podanie przez pana kogoś innego, kto jest wiarygodnym sprawcą. Wszystko jedno kogo. Nam jest potrzebny tylko ktoś do wydrukowania nazwiska w gazecie i po sprawie – ludzie się interesują. Pana nazwiska wydrukować się nie da, potrzeba nam pańskiej firmy, nie chcemy zawiesić naszych interesów przez byle głupstwo. Co? Nie, nie szefostwo, no my, normalnie. Broń trudno ostatnio załatwić, a na takim zadupiu jak u nas… w ogóle to kiepsko, że ludzie tu zaglądają, przyjeżdżają, lepiej im nie wciskać w łapy bajerów czy sensacji, bo jeszcze się połapią jak jest fajnie, no w miasteczku naszym, szara strefa normalnie i u nas też zrobią bagno, nie? W każdym razie, pana wsadzać byśmy jednak nie chcieli. Mamy przecież ze sobą po drodze, nie?
- To jak będzie? – spytał łagodnie Smith. – Jak pan poda kogoś do oskarżenia, kto się na pewno przyzna – zna pan przecież takich – to zwolnienie warunkowe dostanie pan już pojutrze. Serio. Tylko zbierzemy dowody.


W górze świata, tak wysoko.
Jak diament na niebie.


Hamish przejechał szorstkim językiem po wąskich, spękanych wargach i zmrużył oczy. Siwe włosy, wyglądające jakby obcinał je kuchennymi nożycami, ściągnięte miał w kucyk, a z żylastych, bladych palców zakończonych długimi paznokciami ułożył piramidę naprzeciwko swojej brody. Na rękach pobrzękiwały mu grube, metalowe bransolety. Wszystko w nim zdawało się kanciaste – ostro zakończony podbródek, długi nos, zakrzywione, kocie oczy.
– Faszyści – wymamrotał, a z ust pociekła mu strużka śliny. Za dużo leków przeciwbólowych. Albo papierosów. Albo i jedno, i drugie. - To naprawdę jakieś bagno. To wszystko byli faszyści – stwierdził Hamish, niby pogrążony we śnie. – Przylecieli. Następna będzie Jenny Thenceforth, bo jest półkrwi Żydówką, a wygląda jak Cyganka, tylko że się farbuje. Wspomnicie moje słowa. Jennifer. Tolian. Wszystko to są faszyści.


Kiedy płonące słońce znika.
Kiedy nie ma niczego, co tak świeci.
Wtedy pokazujesz swoje małe światełko,
i błyszcz się, błyszcz, poprzez noc.



W chwili, w której Frances rozpoznała Toliana, już wiedziała, czuła, że trzeba biec. Szybko, zanim zlecą się owady, zanim ciało spuchnie i zzielenieje, i śmierć Toliana zmieni się w rozkład – jego szczupłe, zgrabne dłonie nasiąkną zgnilizną, zapachem zepsucia, a później obrócą się w proch, by zmieszać z pyłem i kurzem na kamiennej posadzce. Co się tutaj stało? Szybko, szybciej, zanim ciemnobrązowa, spękana siatka krwi na skórze i ubraniach chłopca sprawi, że będzie musiała wymiotować, zanim brud pod jej paznokciami, w kącikach oczu, we wgłębieniach zmarszczek osiądzie tak głęboko, że nie da rady już go zmyć, zanim ropa pocieknie z blizn Toliana rwącą strugą, gęstszą niż dotychczas, a piekące, cięte rany obejdą robaki i muchy. Pluśnięcie. Jej skórzany but natrafił na coś mokrego, wilgotnego i śliskiego. Biała guma pokryła się szkarłatem. Dziewczyna zamrugała. Kałuża krwi zmieszanej z błotem oraz czymś jeszcze, śluzem, wydzieliną, której pochodzenia Frankie nie chciała poznawać, biegła wzdłuż drzwi. Frances spróbowała wyciągnąć sztywną, niby ołowianą rękę do klamki, ale ta była zajęta – trzymała w niej pocięte kawałki grubego sznura – węża? – skręconego i zlepionego czarnym smarem oraz nóż. Co ja zrobiłam?, spytała głucho, chociaż przecież było oczywiste, że nie zrobiła nic, nic, nic złego, nigdy. Po co tu przyszła? Ona tylko uważa i pilnuje porządku, jest grzeczną dziewczynką, zawsze tak było, zawsze tak jest. I w tej samej chwili jakiś dziwaczny tryb wskoczył na swoje miejsce, a dla Frances było już za późno – czyjeś obcasy na korytarzu dudniły rytmicznie, stuk – stuk, jakby szyderczo, jakby chciały jej powiedzieć, ty – ty. Mam cię. Widzę cię. To… to była tylko pułapka. Stuk – stuk. Idzie jakaś kobieta. Stuk – stuk. Czy wzywałam policję? A ten mężczyzna, Adam… dlaczego go tu nie ma? Przecież to, to musi być jego sprawa, jest taki dziwny, mówią, że chciał się zabić, to jego, jego, jego sprawa… Gdzie on jest? Stuk – stuk. Ty tylko przestrzegasz regulaminu i pilnujesz porządku, Frankie. Ktokolwiek by to był. Nic ci nie grozi. Stuk – stuk. Nikogo nie zabiłam. Nigdy, pomyślała gorączkowo, jednocześnie z premedytacją zanurzając w kałuży drugiego buta i przygryzając sinofioletową wargę do krwi. Stuk – stuk. Śnię? Zdjęła filcowe, znoszone kapcie nasiąknięte posoką i wypuściła sznur – węża – na podłogę. Zamrugała. Wszystko jest okej. Zapomnij, zapomnij, zapomnij… Może dziś jestem lekko rozkojarzona, ale tak naprawdę… Czy kiedyś już tutaj nie byłam? Na tym polega cały proces, wszystko od nowa… Ale przecież, nie, nie, ja jestem bezpieczna, jestem dobrą dziewczynką. Stuk – stuk. Ty – ty – ty.


Błyszcz się, błyszcz, mała gwiazdko.
Zastanawiam się, kim jesteś.
W górze świata, tak wysoko.
Jak diament na niebie.


Kiedy Wetner i Packard przyszli zobaczyć, co z dziewczyną, która znalazła ciało i sprawcę, przywitała ich stara kobieta uśmiechająca się bezzębnie. Frances położyła się na miękkim, zielonym dywanie, rozłożyła ręce i otworzyła szeroko oczy.
Przyjdziemy kiedy indziej, pomyślał Packard.
- Kiedy indziej mój kangurek zostanie zabrany do szpitala – odpowiedziała do jego myśli babcia Frances nieco złowieszczym tonem, gładząc jej jasnobrązowe włosy. – Mój mały, kochany kangurek. Biedactwo. Wystraszyła się tam wtedy na śmierć –westchnęła. – Na śmierć.


Potem podróżnik w ciemności dziękuje ci za twój maleńki błysk.
On nie wiedziałby, gdzie iść gdybyś tak nie błyszczała.


Minutę później, gdzieś na drugim końcu miasta, Lanc przełknął boleśnie ślinę, zacisnął palce na długim ostrzu, które zostawiało ślady wzdłuż dziewczęcej szyi, rąk oraz nóg, poczym przygryzł wargę. A jeszcze później, kiedy niezdarnym ruchem próbował wetknąć jej krótkie loki za ucho, krew którą pokryte miał dłonie, poplamiła jasne włosy dziesięcioletniej Jenny, co zdawało mu się, że odbierało dziewczynce trochę uroku, jakiejś przyjemnej nostalgii. Lanc był tym tak poirytowany, jakby to była wina Jennifer Thenceforth – od teraz już zawsze będzie nazywana Jennifer – podniósł do góry nóż i wtedy naprawdę, naprawdę nie znosił małych dzieci.

Błyszcz się, błyszcz się poprzez noc!


7 komentarzy:

  1. Ale że niby o co tu chodzi? O_o

    OdpowiedzUsuń
  2. W sumie to ja poprosiłam o ten plakat, a nie Qlturka, tak żeby była jasność ^^. Ja staram się tylko rozsławić akcję, bo myślę, że jest warta uwagi ^^.
    I jeszcze raz dziękuję za umieszczenie tego plakatu na prozaikach :)!

    OdpowiedzUsuń
  3. Trochę ten tekst chaotyczny. Ciężko było zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi i sądzę, że nadal nie udało mi się to w pełni. Trochę chaosu nigdy nie zaszkodzi, ale tutaj było go aż nad to. Poplątanie z pomieszaniem. Atmosfera jest - gorzej z możliwością zrozumienia tekstu.

    I tak już poza tym: Byłoby fajnie, gdyby powstała podstrona ze spisem publikowanych tekstów, bo o ile teraz łatwo jest je znaleźć przez etykiety, tak przy większej ilości może być z tym kłopot ;).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. podstrona ze wszystkimi tekstami? W sensie... spis treści zamiast etykiet, tak?

      Usuń
    2. Tak, o to mi właśnie chodziło.

      Usuń

Obserwatorzy

Layout by Yassmine