Król powieści i
definitywny mistrz prozy - to przede wszystkim. Ale nie tylko. Władca ludzkich
emocji, żongler życiowymi absurdami, w którego świecie „wieczór może być
radosny, ale już następny ranek morderczy”. Siedemdziesięcioletni przystojniak,
zodiakalny niedźwiedź, świetnie zdający sobie sprawę z tego, jak ważne jest ostrożne
mijanie otwartych okien i wystrzeganie się zjadliwych wirusów. Nadopiekuńczy
ojciec, były zapaśnik, fanboy Austrii i niedźwiedzi. John Irving.
Nie potrafię Wam powiedzieć, jak
zaczęła się moja przygoda z książkami, które wyszły spod jego pióra. Nie
przypominam sobie również, kiedy to było, ale trochę już od tego momentu
minęło. Pewnego razu po prostu udałam się do miejskiej biblioteki. Spacerowałam między półkami, gdy mój wzrok trafił na „Hotel New Hampshire”. Jak to się stało, że
ta wspaniała książka znalazła się w moich rękach? Przecież niczym się nie
wyróżniała. Była taka ot, dwa na trzy, nie za duża, nie za mała, nie za gruba,
nie za chuda, z konturem hotelu na ciemnym tle. Po powrocie do domu bardzo
długo leżała na półce, aż w końcu ją otworzyłam i… nie zamknęłam, póki nie skończyłam. Czytałam caluteńką noc i poranek, nie
wychodząc z łóżka. Pamiętam, że mama w końcu otworzyła drzwi mojego pokoju, a
później zobaczyła mnie całą zapłakaną w pościeli. Płaczę przy każdej książce
Irvinga, zawsze przy końcu. Ale w trakcie wybucham nieopanowanym śmiechem, co
czyni ze mnie wariatkę. Co czyni z każdego czytelnika Irvinga wariata. I co
mówi sporo o autorze.
Z prywatnej biblioteczki
Nikt
nie podejrzewał, że mały Johnny zostanie kiedyś wielkim twórcą. Zasady
ortografii były dla niego początkowo barierą nie do przejścia. W latach
czterdziestych i pięćdziesiątych nie wiedziano jeszcze, czym tak naprawdę jest
dysleksja. Może dzięki temu, że jako młody uczeń Irving nie otrzymał papieru,
dzięki któremu mógł zdawać egzaminy przy nieprzestrzeganiu zasad pisowni,
poświęcił wiele czasu, aby dorównać innym swoim kolegom. Pracował zdecydowanie
ciężej niż inni, by opanować ortografię, a później nawet zdecydował się podjąć
studia związane z literaturą angielskojęzyczną i pisarstwem. Owoc tych działań
i echo wędrówki po Europie (a zwłaszcza przygód w Austrii – podróże do tego
państwa są częstym motywem powieści Irvinga) stanowi pierwsza powieść, „Uwolnić
niedźwiedzie”. Debiut nastąpił w dwudziestym szóstym roku życia świeżo
upieczonego autora. Powieść zgarnęła bardzo pozytywne recenzje, ale kiepsko się
sprzedawała, tak jak i początkowo kolejne książki Irvinga. Swoją irytację
związaną z tym faktem oraz inne utrapienia pisarza zgromadził i usytuował w
postaci S. T. Garpa w jednej z kolejnych powieści, „Świecie według Garpa”.
Opowiada ona o losach tytułowego bohatera, poczętego w bardzo niezwykły sposób.
Jego matka, Jenny Fields, „chciała pracować i żyć samotnie […]. A poza tym
chciała mieć dziecko, nie dzieląc z nikim swojego ciała ani życia”. Ponieważ
była pielęgniarką, a trwała właśnie druga wojna światowa, wykorzystała dobry
moment. Usiadła na dogorywającym pacjencie z erekcją i osiągnęła swój cel. Była
wspaniałą kobietą, zdolną do wielu poświęceń, o dobrym sercu, ale nierozumiejącą
żądzy, pojawiającej się wielokrotnie na kartach powieści, czy to w rozmowie z
austriackimi prostytutkami, czy to podczas romansów Garpa i jego żony (w pewnym
momencie nawet z innym zaprzyjaźnionym małżeństwem). W powieści ważny jest ruch
feministek, stowarzyszenie jamesjanek, walka o przyzwoitość i etykę, ale dla
mnie „Świat według Garpa” stał się pisarską biblią. Tak jak powiedział kiedyś
sam syn Irvinga: „To opowieść o pisarzu”. Zawiera wiele cennych wskazówek oraz
opisów mąk twórczych, niezadowolenia z braku czytelników, a nawet prawa rynku
czytelniczego (tak naprawdę można wydać mierną książkę, ale jeśli zostanie ona
opublikowana w odpowiednim czasie, stanie się bestsellerem).
Ostatnią
pochłoniętą przeze mnie książką Irvinga jest „Modlitwa za Owena”, znajdująca
się na liście stu książek, które każdy człowiek powinien w swoim życiu
przeczytać według opinii BBC. Rozpoczyna ją znamienne zdanie, od którego
zaczyna się również wspaniały film, oparty na motywach powieści: „Do końca
życia będę pamiętał chłopca o ochrypłym głosie – nie dlatego, że miał taki
właśnie głos, ani dlatego, że był najmniejszy w klasie, ani nawet dlatego, że
przyczynił się do śmierci mojej matki, ale z tego powodu, iż dzięki niemu
wierzę w Boga”. Tytułowy Owen Meany jest najlepszym przyjacielem narratora,
Johnny’ego Wheelwrighte’a. Całe życie będzie wzrostu przeciętnego pięciolatka,
nigdy nie przejdzie mutacji, a w dodatku pozbawiono go poczucia humoru. Ale
jego wiara jest ogromna. Chłopiec widzi siebie jako narzędzie w rękach Boga, o
którym ma własne mniemanie i żadna nauka żadnego kościoła nie jest w stanie go
zmienić. Wszystko ma swój cel, a każdy człowiek jest uwikłany w plan Stwórcy.
John początkowo w to nie wierzy. Wydaje się, że jego życiem rządzi przypadek.
To los zadecydował, że pewnego razu Owen podczas meczu baseballowego odbije
piłkę zbyt mocno i trafi nią prosto w głowę matki Johna, pięknej, dobrej i
zdecydowanej Tabby, budzącej wielką sympatię czytelnika już od pierwszych stron
książki. Ostatecznie okazuje się, że plan Boga nie tylko istnieje, ale zostaje
perfekcyjnie realizowany przez jego dzieci. Ale nic na siłę. Lektura nie
nakłania czytelników do chrześcijaństwa czy jakiejś innej konkretnej wiary.
Przede wszystkim bawi i jednocześnie nakłania do myślenia, natomiast pancernik
pozbawiony przednich łap i statystyki zmarłych w Wietnamie żołnierzy to tylko
drogowskazy, prowadzące do odkrycia tajemnicy.
Bohaterowie i ich rodziny
Każda
postać w książkach Irvinga ma swój oryginalny charakter, choć jego cechy nie
rzucają się w oczy. Bohaterowie nie są przerysowani, tylko bardzo życiowi. Nie
są ani dobrzy, ani źli, lecz po prostu ludzcy. Ich losy przedstawione są od
momentu poczęcia aż po śmierć. Czytając, poznaje się ich na wylot, siłą rzeczy
zaprzyjaźnia, a gdy umierają – czuje się powinność noszenia żałoby. Moją
ulubioną bohaterką, jak do tej pory, jest chyba Franny Berry z „Hotelu New Hampshire”. Dziewczyna-rakieta. Zawsze przebojowa, uparta, szczera, ładna i nieznośna.
Najpierw zostaje zgwałcona przez drużynę futbolistów. Później nawiązuje krótki
romans z austriacką niedźwiedzicą. Uprawia seks z nazistowskim terrorystą,
ląduje w łóżku z młodszym bratem, a wreszcie udaje jej się spotkać miłość swego
życia. Udowadnia, że na prawdziwe uczucie nigdy nie jest za późno, a jeśli jest
się wystarczająco silnym, można osiągnąć wszystko i spełnić swoje marzenia.
Cała
rodzina Franny jest fantastyczna. Zakochałam się w niej od pierwszego
wejrzenia. Pan Berry, stateczny nauczyciel, który wszak nie traci wiary w
spełnienie marzenia o założeniu hotelu. Żyje tym marzeniem i udaje mu się
założyć takie trzy. Jego żona, oddana matka i kobieta o wielkim sercu, która
urodziła piątkę dzieci: sympatycznego homoseksualistę Franka, opisaną wcześniej
Franny, przystojnego Johna, zakochanego we Franny, maleńką Lily, która chce
zostać pisarką oraz jeszcze mniejsze Jajo. Nawet stary Bob z Iowa, trener
zapasów i ojciec pana Berry’ego budzi sympatię, choć nie jest typowym
dziadkiem. Więzy krwi u Irvinga nie są jednak jedynym elementem, jaki tworzy
rodzinę. To głównie więzy przyjaźni między jej członkami i wspólne
doświadczenia kształtują taką komórkę. Nic dziwnego, że rodzina Berrych to
również pies Smutek (towarzyszący wszystkim zwłaszcza po śmierci), Żyd Freud,
niedźwiedzica Suzy z bliznami po ospie oraz wszystkie prostytutki, z jakimi
mieszkali w drugim z hoteli New Hampshire.
Dziwność czy prostota?
Główny
bohater to najczęściej John, zapaśnik i pisarz, pochodzący lub żyjący w stanie
New Hampshire. Albo ma nadopiekuńczych rodziców, albo sam zostaje jednym z
nich. Może w trakcie akcji wyjechać do Austrii, gdzie pewnie spotka
sympatycznego niedźwiedzia lub też całe ich stado. Pewnie będzie zakochany w
swojej siostrze lub też kuzynce. Albo jego najlepsza przyjaciółka będzie
transseksualistką lub przynajmniej mocno zbudowanym babsztylem. Irving lubi
korzystać z utartych motywów. Nie sili się ani na wymyślne imiona. Nie pisze o
tym, czego nie zna. Wie, że sekret tkwi w prostocie. Jednocześnie drobne,
niecodzienne elementy dodają jego dziełom sporo magii. To na przykład wcześniej
wspomniany pancernik (przeczytawszy „Modlitwę za Owena” od deski do deski, nie
dowiedziałam się, czy to zabawka, czy prawdziwe zwierzątko – tego nie dało się
wywnioskować i gdy to wreszcie zrozumiałam, byłam pod wielkim wrażeniem),
będący łącznikiem między Owenem a Johnem, gdy nie potrafili rozmawiać na temat
śmierci Tabby. Albo niesamowity seksapil ukryty w postaci niskiej nauczycielki,
która cały czas się jąka. Czy chociażby pies Smutek, którego bąki śmierdzą tak
mocno, że tylko Franny wytrzymuje ze zwierzakiem w jednym pomieszczeniu, a po
śmierci zostaje wypchany przez Franka i staje się przyczyną śmierci Boba.
Pozornie nic nieznaczące elementy tworzą misterną pułapkę, w którą łapie się
czytelnik. A gdy wszystko zaczyna się ze sobą łączyć i odbiorca wreszcie
dostaje olśnienia, uczucie jest jedyne w swoim rodzaju.
Filmy
Irving
to też scenarzysta filmów, jakie powstały na kanwach jego powieści. Trudno
ocenić, jak sobie poradził z tym zadaniem. Jestem przekonana, że tak świetnie,
jak tylko mógł. Film to jednak zupełnie inna machina niż książka. Musi docierać
do masowego odbiorcy, a nie wysublimowanego. Musi być w miarę krótki, by nie
zanudzić, nie przemęczyć i głównie zapewnić rozrywkę. Tylko wtedy koszty się
zwrócą. Z ekranizacji dzieł Irvinga obejrzałam do tej pory jedynie „Świat
według Garpa” i „Simona Bircha” (na motywach „Modlitwy za Owena”). Ten pierwszy
niestety mnie troszkę momentami nużył, ale pierwszoplanowa kreacja aktorska
Robina Williamsa jest genialna (choć wyglądem troszkę nie pasuje do Garpa).
Dzięki drugiemu filmowi w końcu polubiłam postać Owena (tutaj: Simona).
Chłopiec jest naprawdę uroczy, trochę przemądrzały, ale bez wątpienia
bohaterski. Ostatnie dwadzieścia minut po prostu płakałam, choć końcówka jest
zupełnie inna niż w powieści, tak samo jak imiona oraz poniekąd fabuła. Nawet,
jeśli obejrzycie film i stwierdzicie, że to gniot (nie jest zbyt ambitny, to
trzeba przyznać, ale bije z niego wielkie ciepło, niesamowity humor i porządna
refleksja), proszę, nie odwracajcie się od książki. To coś zupełnie innego.
Czarny
humor, bijący od bohaterów głód życia, tony złotych myśli – to kolejne
elementy, za które tak bardzo kocham twórczość Johna Irvinga. Paradoksalnie,
zapoznałam się z niewielką częścią jego autorskiego dorobku. Zważywszy, że
jedną powieść Irving tworzy w ciągu pięciu lat, z czytaniem tych dwudziestu
paru pozycji powinnam uwinąć się nieco szybciej. Daj Boże, by było ich
trzydzieści a najlepiej jeszcze ze sto. Irvinga nigdy dość. To marka, która do
tej pory mnie nie zawiodła. I jestem pewna, że nigdy tego nie zrobi. Chciałabym
zakończyć, dzieląc się z Wami jednym z ulubionych cytatów ze „Świata według
Garpa”, idealnym do tego celu.
[…] był prawdziwym pisarzem […] dlatego, że wiedział to, co powinien wiedzieć każdy artysta: że „człowiek rozwija się tylko, kończąc jedno, a zaczynając drugie". Nawet jeśli te tak zwane zakończenia i początki są złudzeniami. Garp nie pisał szybciej od innych ani więcej, po prostu pracował ze świadomością zakończenia dzieła.
Neifile
Doskonały felieton. Poczułam się naprawdę zachęcona do przeczytania czegoś autorstwa Johna Irvinga. Zastanawiam się, jak to się stało, że jeszcze na niego nie trafiłam. Szczególnie spodobał mi się Twój opis Franny, wydaje się naprawdę barwną postacią ;).
OdpowiedzUsuńP.S. Moje ćwiczenie już wysłane.
Bardzo dziękuję i cieszę się niezmiernie, że dzięki mnie ktoś jeszcze sięgnie po pozycje z dorobku Irvinga, bo czytanie jego tekstów naprawdę wzbogaca! :)
Usuń