Na początku
tego roku miała miejsce premiera „Długiej wojny”, drugiej już
książki z serii Długa Ziemia, sygnowanej przez Terry’ego
Pratchetta oraz Stephena Baxtera. Możemy więc odnaleźć nasz stary
kowbojski kapelusz, ponownie dopiąć do butów ostrogi i wyruszyć
na podbój… kosmosu. A raczej na podbój setek tysięcy
alternatywnych wersji naszej ojczystej planety; wszystkich
dziewiczych i nieokiełznanych, niczym Dziki Zachód. Dzięki bardzo
prostemu pomysłowi autorzy otworzyli przed sobą ocean możliwości.
Moim zdaniem, niestety, możliwości zmarnowanych.
Uwaga!
Tekst zawiera spoilery dotyczące pierwszego tomu!
Pierwsza część
sagi skupiała się na Joshuie oraz Lobsangu i ich wyprawie w
poszukiwaniu końca Długiej Ziemi i powoli wprowadzała nas w
zawiłości ziemi wykrocznych. Teraz mamy do czynienia z dużo
większą ilością ważnych postaci i wielowątkową fabułą;
oprócz wspomnianej dwójki bohaterów poznajemy również:
uczestniczkę chińskiej ekspedycji na jeszcze dalej,
panią kapitan amerykańskiego statku wojskowego „niosącego pokój”
oraz - już bliższe nam Sally i pani oficer Jansson. Wraz z
kolonizacją nieskończonych światów dochodzi do coraz częstszych
interakcji z tubylcami: nie tylko z trollami, ale też elfami czy
koboldami. To właśnie autochtoniczni mieszkańcy są jednym z dwóch
głównych fabularnych problemów – a raczej ich nagłe zniknięcie.
Drugim równoległym wyzwaniem dla postaci jest widmo wojny wiszące
nad Długą Ziemią.
Już na samym
początku, trudno mi wybaczyć autorom tytuł tego tomu. Znam różne
wojny: informacyjne, zimne, błyskawiczne, domowe; długa niestety
mnie w ogóle nie przekonała – zapewne dlatego, że z prawdziwą
wojenną zawieruchą nie ma nic wspólnego. Nie chodzi tu oczywiście
o moją żądzę krwi, ale przedstawiony konflikt jest okropnie
wyidealizowany, a amerykański happy
end przypomina
bezczelny film propagandowy. Jeżeli taki miał być przekaz, jestem
w stanie to zaakceptować; skąd jednak w takim razie ten tytuł?
Moim zdaniem to dość smutny zabieg marketingowy, mający przekonać
tych, którym „Ziemia” nie przypadła do gustu, że może jednak
warto dać jej drugą szansę.
A przechodząc do
bardziej merytorycznych zarzutów, wrócę do samego początku.
Liczba policzonych, alternatywnych rzeczywistości wykrocznych
określona w książce to grubo ponad dwadzieścia milionów(!) -
niewyobrażalny ogrom przestrzeni na wspaniałe pomysły. Każda z
nich to złożony świat, na którym w zupełnie inny sposób mógł
przebiegać rozwój zwierząt, roślin, skład atmosfery, a nawet
wygląd kontynentów. To dosłownie kosmos możliwości, puste
miejsca czekające na wypełnienie oryginalnością i obcością.
Autorzy niestety nie wykorzystują z tego praktycznie nic –
maksimum ich niekonwencjonalności to gadające psowate czy żółwie
budujące powoli (a jakże by inaczej?) pierwsze społeczeństwa. Do
gustu przypadły mi jedynie trolle, faktycznie inne i obce, je zna
się jednak już od pierwszej części.
Niestety
w całej powieści widzę tylko kilka zalet. Na pewno na wzmiankę
zasługuje ponowne pojawienie się postaci, których historie w
„Długiej Ziemi” zostały tylko napoczęte, a potem urwane bez
słowa wyjaśnienia. W drugim tomie autorzy zamieścili kontynuację
chyba wszystkich z tych wątków, przez co uzyskaliśmy odpowiedzi na
wiele pytań. Bardzo uważny czytelnik znajdzie też odrobinę
humoru, z którego słynie Pratchett, ale to tylko kilka kropel w
morzu raczej miałkiego tekstu. I chociaż całość czyta się
bardzo szybko i przyjemnie, brakuje mu głębi, prawdziwej
wielowarstwowości, wyjścia poza podstawowe schematy
fabularne.
Podsumowując:
„Długa Wojna” nie jest książką złą. Ma poprawną fabułę,
kilka interesujących postaci, szczyptę humoru. Mimo to brakuje jej
zbyt wiele bym mógł ze spokojnym sercem nazwać ją dobrą.
Zawiodła mnie zarówno jako drugi tom serii (pierwszy nie był
wybitny, ale wprowadzał trochę świeżości, której tutaj brakuje)
oraz jako pozycja z gatunku science fiction. Zakończenie nie
pozostawia wątpliwości, że pojawi się trzecia część - i choć
to pewne, że i tak ją przeczytam, nie będę oczekiwał po
niej zbyt wiele.
Michał Plaskura
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz