Obejrzałam dzisiaj dwa filmy – Easy
Virtue (2008, reż. Stephan Elliot), który jest brytyjską
komedią z akcją osadzoną po drugiej wojnie światowej – stąd
fantastyczny soundtrack, którego właśnie słucham. Ten serdecznie
polecam.
Chciałam jednak napisać coś o drugiej
produkcji – A Single Man (2009, reż. Tom Ford).
Dramat produkcji amerykańskiej, ze światem lat '60. Na podstawie powieści Isherwooda.
Bo muszę Wam powiedzieć, że jestem
zakochana we wszystkim, co stare – czy to muzyka, książki, moda,
samochody. Może dlatego te filmy tak mi się podobały. Albo
dlatego, że są to naprawdę świetne filmy.
Albo tak naprawdę dlatego, że w obu gra
Colin Firth.
Uwaga na spoilery.
Moja miłość do Colina Firtha zaczęła
się tak naprawdę niedawno. Jako aktora podziwiałam go już dawno –
najpierw, gdy byłam młodsza, w Dzienniku
Bridget Jones, w Mamma Mia!, potem w Jak zostać
królem (ten film również jest niezwykły, więc obejrzyjcie,
jeśli jeszcze tego nie zrobiliście). Namiętność pomiędzy nami
wybuchła jednak wtedy, kiedy sobie przypomniałam, że pan Darcy to
nie tylko Matthew Macfadyen (chociaż temu nic a nic
nie brakuje!).
I wtedy
moje życie się skończyło.
...nie, tak
naprawdę przeżyłam. Po to, żeby zobaczyć pana Darcy'ego w wykonaniu
Colina Firtha.
Ale nie
o panu Darcy'm chciałam mówić. Cóż, przynajmniej nie w tej chwili, ale jeśli
ktoś chciałby, to zapraszam.
Wracam
do Samotnego mężczyzny.
Film
opowiada historię George'a Falconera, profesora wykładającego
literaturę. Sęk w tym, że profesor jest:
a)
samotny,
b)
nieszczęśliwy do tego stopnia, że chce popełnić samobójstwo,
c)
gejem.
To jest
jedna z tych romantycznych dusz, które nie potrafią odnaleźć się
w świecie, bo straciły coś, co tak naprawdę było ich światem –
swoją miłość. Jego długoletni partner Jim, zginął nagle i
George został sam.
No,
prawie. Bo ma jeszcze przyjaciółkę (Julianne Moore), która jest okropnie w nim
zakochana. Ale to inny wątek.
I film
wcale nie jest taki cliché.
Na
pierwszy rzut oka opis fabuły może wydawać się taki
prawie-tandetny. Prawie – bo nie każdy robi przecież filmy o
gejach. Gdyby główny bohater nie był gejem, i gdyby inni
bohaterowie nie byli gejami, ale pięknymi kobietami, całość
byłaby zwykła.
Ale nie
jest, bo ja doszukałam się w filmie Verlaine'a i Rimbauda. (Główni bohaterowie przypominają mi o nich, a żeby się nieco więcej dowiedzieć o tych poetach, zapraszam do obejrzenia filmu Agnieszki Holland Całkowite zaćmienie.)
Warto
najpierw zwrócić uwagę na reżysera. Tom Ford (osobiście też
homoseksualista, swoją drogą), choć to jego debiut, stworzył
naprawdę dobry kawałek kina, który zresztą wielokrotnie został
nagrodzony (a moja miłość została nominowana do Oscara). Całość
przeplatana retrospekcjami – ale zupełnie nie przypadkowymi. Te
podobały mi się najbardziej, bo idealnie pokazywały, jaki George
był – wtedy z Jimem, a jaki jest teraz.
George
dokładnie planuje swoje samobójstwo. Bardzo dokładnie. Układa
pedantycznie ubranie, w którym chce być pochowany, pisze notatkę,
jak chce mieć zawiązany krawat wokół swojej martwej szyi, pisze
listy, kupuje naboje, układa wszystkie swoje osobiste rzeczy na
widoku, żeby nikt później nie musiał ich szukać.
Wszystko
jest idealne.
Aż w
końcu, Falconer kładzie się na łóżku, wkłada lufę w usta i
jest okropnie groteskowy.
Bo nie może znaleźć pozycji, w której byłoby mu najwygodniej
podczas strzelania sobie w głowę.
Takiej pozycji nie znajduje - to znaczy, że Falconer wciąż żyje.
I flirtuje z różnymi innymi postaciami.
Nie zrozumcie mnie źle i pamiętajcie, że Falconer jest grany przez Firtha. A to znaczy, że jest bardzo... e, brytyjski? Przyjemny. Miły. Taki, co to będzie wywoływał sympatie, choćby nie wiem, co zrobił. Taki, co nie będzie nachalny albo oczywisty. Wręcz przeciwnie. Tajemniczy.
A bardzo łatwo jest się zafascynować brytyjskim, tajemniczym, nieszczęśliwym mężczyzną.
To właśnie spotyka Kenny'ego Pottera (sic!). Cóż, może nie do końca - Kenny (Nicholas Hoult) jest jego studentem, ale po jednym wykładzie, kiedy George nieco traci nad sobą panowanie i mówi, co naprawdę myśli, Potter postanawia porozmawiać ze swoim profesorem.
Kończy się to tak, że piją razem whiskey i pływają nago w morzu. Nie można powiedzieć, że wywiązuje się między nimi romans - nie. Nie związek - raczej pewna nić porozumienia. Kenny nie czuje się rozumiany przez świat i w postaci George'a widzi swojego mentora, może, bo przecież jeden i drugi są gejami. Dla Falconera Potter z kolei jest, hm, przypomnieniem o Jimie, które sprawia, że na nowo zaczyna żyć.
To smutny film, bardzo tragiczny.
Zaczyna się od tego, że główny bohater mówi, jak bardzo boli go każdy dzień. Później - w końcu - dochodzi do wniosku, że może nie. Że spróbuje jeszcze raz.
A potem i tak umiera.
To dobry film, ze świetnymi aktorami. Nie jest oczywisty - a to miłe, bo reżyser nie traktuje widza jak głupca. Zresztą, stworzył on naprawdę osobisty twór, może dlatego jest taki niezwykły.
Szczerze go polecam. Bo oni wszyscy - George, Jim, Kenny - są niewidzialni.
Ten film jest świetny. Może wynika to z faktu, że w końcu Tom Ford jest projektantem mody, ale jego obraz zachwycił mnie wizualnie (scena, w której Kenny wchodzi do baru i potem wszystko nabiera żywszych barw!). Poza tym sama relacja wykładowcy i studenta (poza tym, że gdybyśmy mieli tu do czynienia ze "standardowym" podziałem płci byłby to przykład żywotnego motywu w literaturze i filmie ;)) bardzo przykuła moją uwagę. Myślę, że chłopak był dla głównego bohatera nie tyle przypomnieniem o zmarłym kochanku, co lekcją mówiącą, że wiele jeszcze może się w jego życiu zdarzyć; to nie tak, że wszystko najlepsze za nim. A że skończyło się tak, jak się skończyło? Tym mocniejsze wywarło to na mnie wrażenie.
OdpowiedzUsuńNo i ten epizod Jona Kortajareny podrywającego Firtha przy samochodzie ^^
O, właśnie! Kolory też były bardzo ważne i - oryginalne. Ciekawy sposób na pokazanie emocji. Dobrze, że zwróciłaś na nie uwagę! :)
UsuńKenny, wydaje mi się, może być jednym i drugim i wszystkim innym. Ja odebrałam to tak, że dzięki niemu George przypomniał sobie, jak był kiedyś szczęśliwy i tym samym uwierzył, że może jeszcze taki być. Tak samo pasuje do tego to, że wiele się może jeszcze zdarzyć.
Zakończenie, gdyby było inne, na pewno nie byłoby gorsze - ale też uważam, że miałoby mniejszy efekt. Tak przynajmniej bardziej zapada w pamięć.
Jon, mówisz? Kto tam kogo podrywał? :D
Mnie najbardziej zapadła w pamięć tańcząca scena. :) Ten twist!
Filmu nie widziałam, ale już spieszę, by to nadrobić. Nawet dziś ! :-)
OdpowiedzUsuńMam słabość do Colina... mogłabym go poślubić:D
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń