Zaczniemy tak, jak zaczyna
się książka. A więc: "Książę zwieszał się w
ciemnościach." Pierwsze zdanie za nami. I proszę mi nie
wmawiać, że nie ostrzegałem! Wszyscy cali? Jeśli nie, to proszę
ocucić nieprzytomnych i czytać dalej. Obiecuję, że ponieważ
gorzej już być nie może, to jest tylko i wyłącznie lepiej...
„Świat bez bohaterów”
Brandona Mulla to opowieść fantasy zbudowana dokładnie według
jednego z najstarszych schematów narracyjnych – podróży
bohatera. Mamy więc i bohatera niespodziewanie rzuconego w wir
przygód, i obowiązkowy zalążek romansu, i dostojnego mentora, i
ciąg arcytrudnych zadań do wykonania, i przemianę głównej
postaci. Niby wszystko jest, na dodatek w odpowiednich proporcjach, a
jednak już w trakcie czytania zaczyna czegoś brakować. Jakby
„kucharzowi” brakło odrobiny pieprzu podczas gotowania.
Zamorskiej przyprawy jakiejś, którą w tym przypadku nazwać
należałoby „wiarygodnością”, gdyż podczas degustacji co i
rusz krzywić się trzeba, czytając wypowiedzi, których żaden
nastolatek nigdy by nie wypowiedział.
Ciężko ocenić
jednoznacznie coś, co z jednej strony jest opowieścią dla
dzisiejszej młodzieży (proszę zwrócić uwagę na „dzisiejszej”,
to słowo-klucz do tego zdania), pełną ciekawych postaci, miejsc i
zdarzeń, a z drugiej każe czytelnikowi łapać się za głowę z
niedowierzaniem, przechodzącym w okolicy dwusetnej strony w pełną
szewskiej pasji irytację. Może w kolejnych tomach sagi będzie
lepiej? Może Jason i jego przyjaciółka Rachel zaczną myśleć,
mówić i działać bardziej wiarygodnie? Bardziej jak dzieci
oderwane od beztroskiego życia w amerykańskim dostatku, a mniej jak
doświadczeni przez los mędrcy, wręcz dobrzy koledzy Gandalfa
Szarego? Może poznamy ich trochę lepiej, przez co łatwiej będzie
nam przejmować się ich losami? Może tłumaczenie będzie lepsze,
mniej dosłowne a bardziej dopasowane?
I jeszcze na koniec słów
kilka na temat początku: "zwieszał" nie jest rzeczą
najgorszą, jaką tłumacz (lub w tym wypadku tłumaczka) mógł
Księciu zrobić. Naprawdę. Bo pomyślcie sami, co by było, gdyby
"Książę majtał się w ciemnościach", co - choć
bardziej obrazowe i bliższe oryginalnemu przesłaniu - niechybnie
skazało by tę książkę na księgarskie potępienie. A to kara
zdecydowanie zbyt surowa, chociażby ze względu na zaskakujące
zakończenie, które jest – miejmy nadzieję – światełkiem w
tunelu dla nadchodzących kontynuacji…
Piotr Pazdej
Podoba mi się Twoja swoboda w pisaniu :)
OdpowiedzUsuńA co do treści, to... Niestety przybywa dorosłych pisarzy, którzy stawiają sobie jako punkt honoru napisanie książki dla młodzieży, w której bohaterami są nastolatkowie, a nie mają zielonego pojęcia jak się zachowują ani co mówią. Czasami nie da się tego czytać, nie wiadomo czy śmiać się, czy płakać, że dorośli tak nie znają nastolatków...
Pomimo sporej dawki krytyki i tak naszła mnie chęć, na zapoznanie się z tym tytułem. Tym bardziej, że ponoć zakończenie jest zaskakujące, a takie są przecież najciekawsze i najbardziej pożądane!
OdpowiedzUsuńSposób, w jaki przedstawiłeś te pozycje bardzo mi się spodobał, lekko, zwięźle i na temat. Dodatkowo wyraźnie widać twoje stanowisko :)
Pozdrawiam.
Muzyka dobiegająca z hipopotama? Dla mnie absurd pachnący parodią, ale może to normalne dla fantasy? Byłam raczej przyzwyczajona, że cię wybiera jakiś pierścień, albo odlatujesz na smoku... ale ja z fantasy znam tylko "Władcę Pierścieni" i to film, bo generalnie nie przepadam za tym gatunkiem.
OdpowiedzUsuńNiemniej, po to mam ochotę sięgnąć. Tam gdzie absurd goi absurd, mam chęć dołączyć do gonitwy ;]